Alpha-Alpha Alpha-Alpha
402
BLOG

Kerscy, Wóyciccy & Co - niemiecki desant?

Alpha-Alpha Alpha-Alpha Polityka Obserwuj notkę 3

 

Zajęci koszmarem Smoleńska głowami zwróconymi na wschód, przejęci wizytacją z USA nie widzimy, co nam kroi nasz ”adwokat”, ukochanysąsiad i partner w Unii czyli Niemcy. A przykrawa nam on ubranko skutecznie od dziesięcioleci– najpierw sterując za pomocą trockistowskich komisarzy naszą opozycją iSolidarnością (wszyscy zostali docenieni,przecenieni, wyniesieni pod niebiosai odznaczeni przez prezydenta Bula), potem instalująnam niemieckie banki, firmy i polityków.

 

 
Kurczy się nam Polska w Polsce - najpierw byłya to „tylko” reanimacja przedwojennych niemieckich korporacji studenckich, rytualne marsze z pochodniami na Górę św. Anny, potem coraz hojniejsze subwencje dla Opolszczyzny („ziomale, nie przyjeżdżajcie do Reichu! Reich przyjdzie do was!”), inwestowanie w Mazury, „euroregiony”, Wrocławie  z Koniem Trojańskim, (czytaj- berlińskim) pt. „Centrum Willi Brandta”, wykupowanie ziemi (któż zliczy te wszystkie chochoły?), kontrola rynku prasowego etc. etc.
 
Obecność żywiołu niemieckiego (pardon! europejskiego! Niemcy chcą, żeby nazywać ich Europejczykami) stała się w Polsce czymś tak oczywistym i naturalnym, jak powietrze. Nikogo w Polsce nie dziwiły i nie dziwią głosy mówiące o tym, że Donald Tusk jest człowiekiem Angeli Merkel. Przypuszcza się jednak, że od 10 kwietnia 2010 widoczna gołym okiem nierównowaga pomiędzy wpływem Berlina (czyli Europy) i Moskwy (czyli Azji) na naszą centralę rządową została szczęśliwie usunięta.  Nikt szczerzej i częściej od Berlina nie wyrażał zadowolenia z powodu „nowego otwarcia” się Warszawy na Moskwę i obłapianek Putina z Tuskiem w świetle fleszy.
Doceniając doniosłość chwili Berlin wysłał do Warszawy na nowego ambasadora wiceszefa swojego wywiadu,Rüdigera Freiherr von Fritscha, który POlskę poznał już w końcówce lat 80-tych. Dzisiaj- jak znalazł.
 
Tym bardziej zaskakująca była histeryczna reakcja (na szczęście tylko nielicznych brontozaurów „Solidarności”) na przysłanie z Berlina do Gdańska   niejakiego Basila Kerskiego po to, by nareszcie ten sprawdzony  w berlińskich antyszambrach menedżer rządowego pisemka propagandowego w dobrze pojętym europejskim interesie wreszcie wziął w garść sprawy „europejskiej solidarności”. W końcu „pańskie oko konia tuczy”. Kerski- nasz człowiek w Gdańsku. Kerski wszedł  w struktury ECS według sprawdzonych trockistowksich metod - najpierw wślizgnąć się do środka (czyli do rady ECS w 2009 rokuu), a potem capnąć całość. To działa!
 
Za „europejską solidarnością” jest bowiem oczywiście Donald Tusk, bo skoro prezydent Gdańska, w końcu poważny urządnik państwowy ryzykował w sprawie zainstalowania Kerskiego resztki dobrego imienia, to najwidoczniej nie miał innego wyjścia. Bowiem „Europejska solidarność” jest w obecnej chwili – chwili próby- wartością najwyższą. Tego nie może pojąć nikt w Polsce, włącznie z „europejskim mędrcem”, któremu pozwolono co prawda w Berlinie półtora roku temu uroczyście popchnąć tekturową kostkę domina, ale od razu przyłożono mu z drugiej strony w łeb. 
 
„Dla Polaków można zrobić wiele, ale nic z Polakami” miał podobno kiedyś powiedzieć największy berlińczyk wszech czasów, pruski kanclerz Bismark. Odkąd legenda Prus stała się na powrót narracją jawnie obowiązującą nad Szprewą i Hawelą – warto podkreślić -  narracją założycielską zjednoczonych Niemiec, nikt już w Berlinie nie musi udawać, że polityka wobec Polski jest inna, aniżeli sto lat temu. Więc jeśli coś dla Polski (w interesie Europy) trzeba zrobić, to się zrobi.
 
Chętnych do takiej roboty wychowanków ma Berlin sporo.  Opłacani są sowicie. Basil Kerski, protegowany Nadredaktora,  nie tracąc niczego w Berlinie (a ma tam podobno sporo) otrzymał za swoją pracę na pół etatu w Europejskim Centrum Solidarności prawie 15 tysięcy złotych (gołe, bo aneksu do umowy nie znamy, więc nie wiadomo, czy dojdzie jeszcze helikopter czy tylko limuzyna z kierowcą). Najważniejsze jednak, że miliony z budżetu trafią do właściwych kieszeni. „Naszemu Bazylowi kochanemu” życzymy sto lat!
 
Najnowszy desant Berlina to niejaki Kazimierz Wóycicki, którego zasług dla Niemców -czytaj: Europejczyków -wyliczyć nie sposób. Spędził on bowiem w tym kraju tyle samo czasu, co Kerski, z tym, że przeważnie na jakichś rządowych posadach. Niesamowicie podobno zasłużony działacz opozycji w czasie, gdy inni, niewątpliwie mniej zasłużeni działacze siedzieli w internatach i więzieniach, miał zaszczyt i niewątpliwą przyjemność studiowań filozofię we Fryburgu. Tja... trzeba było mieć nosa i wiedzieć, do jakiej opozycji należeć. 
Wóycicki zasługiwał się dla Polski i Polonii w Niemczech tak intensywnie, że dziś jeszcze znaleźć można bez trudu skargi tejże Polonii do rządu RP na jego działalność (niewątpliwie z przyzwyczajenia nadal opozycyjną). Nigdzie długo nie zagrzewający miejsca historyk Wóycicki, o którego deficytach  historycznych, a i socjalno-społecznych znaleźć można opowieści strasznej treści nie tylko w internecie lub warszawskich klubach i kawiarniach, ale nawet w prasie kandyduje oto na prezesa IPN. I słusznie. Grunt, to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Bowiem ma on tę korzystną dla niektórych właśiwość, że zostawia za sobą spaloną ziemię. „Spalić IPN!” - gdzie myżmy takie hasła czytali? 
Niedawno Piotr Zaremba w artykule  o Sikorskim Radosławie w tygodniku „Uważam, Rze” przypomniał taki moment, który charakteryzuje Wóycickiego:  
"... Rok 1998 – początek rządów AWS. Odbywa się konferencja poświęcona tematyce niemieckiej. (…) 
Sikorski poddaje krytyce niemiecką politykę wobec polskiej mniejszości. Polemizuje z nim były szef polskiego ośrodka kultury w Duesseldorfie Kazimierz Wóycicki. – Sprawy mają się inaczej, Radku, zachowałem w domu archiwum dokumentujące problematykę organizacji polonijnych w Niemczech – przemawia tonem lekkiej wyższości.
Czy urzędnik RP powinien przechowywać archiwum w domu? Może powiadomić odpowiednie służby? – replikuje obcesowo Sikorski. Peszy tym  obecnych ekspertów, często budujących kariery na przyjaźni z Niemcami."
Czy speszył tym samego Wóycickiego? Ten zawsze czuł w plecach wspierający zachodni wiatr. Aż dziw, że Donald Tusk pominął go po dojściu do władzy przy rozdawaniu znaczących urządów i beneficjów, a zamiast tego nagrodził pierwszą żonę  naszego kandydata na stołek prezesa IPN, Irenę Wóycicką. Ale inaczej ryzykowałby zarzut nepotyzmu,  a po co? Czy nie lepiej było trochę zaczekać? Pewnie, że lepiej. Co się odwlecze, to nie uciecze. Dlatego nie należy wątpić, że kariera na stołku prezesa instytucji, której zbiory należy spalić, a co najmniej zabetonować,  stoi przed lobbystą niemieckim, Kazimierzem Wóycickim, otworem.  „Naszemu Kaziowi kochanemu” życzymy wszystkiego najlepszego! No i uczmy nasze dzieci niemieckiego! W wydaniu europejskim, oczywiście.
 
Alpha-Alpha
O mnie Alpha-Alpha

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka